Na prezydenckim seminarium wyraźnie dominował sceptycyzm i opór wobec unijnych regulacji. Przedstawiciele biznesu, nauki i poszczególnych branż wskazywali konkretne zagrożenia dla polskiej innowacyjności: kilkukrotny wzrost liczby prawnie chronionych patentów (rocznie przyznaje się około 60 tysięcy europejskich patentów, z czego w Polsce walidowane jest mniej niż jedna dziesiąta z nich; po wejściu w życie planowanych regulacji wszystkie udzielone patenty byłyby ważne w Polsce), wysokie koszty tłumaczeń dokumentacji (na które bez uszczerbku pozwolić sobie mogą głównie rynkowi giganci), wzrost liczby pozwów wobec polskich przedsiębiorców (co przy rosnącej praktyce "trollingu patentowego" mogłoby skutecznie uniemożliwiać innowacje) oraz konieczność występowania przed sądami europejskimi (co wiązałoby się z innym postępowaniem, barierą językową oraz poważnymi konsekwencjami stosowania np. środków zabezpieczających wobec polskich przedsiębiorców).
Nie da się ukryć, że polska gospodarka nie jest gotowa na konkurowanie z wysoko rozwiniętymi przedsiębiorcami z Unii, zwłaszcza, że innowacyjnie dopiero się rozwija. Naśladownictwo rozwiązań technologicznych i naukowych na tym etapie jest nieuniknione. Pomimo tego, że Polska podczas swojej prezydencji wychodziła z propozycjami dotyczącymi zacieśnienia współpracy patentowej, obecnie należałoby się poważnie zastanowić, czy przypadkiem nie byłoby dla polskiej gospodarki po prostu szkodliwe. Rząd do tej pory wydawał się stawiać głównie na wizerunkowy aspekt przystąpienia do systemu jednolitej ochrony patentowej, ale środowa decyzja resortu może zwiastować położenie akcentu na rodzimy interes gospodarczy.