Pomimo trwania Roku Korczakowskiego zawirowania w temacie ustalenia prawdziwej daty śmierci pisarza trwają nadal. 11 października 2012 r. sprawa o ustalenie daty śmierci Janusza Korczaka została odroczona bez terminu przez Sąd Rejonowy Lublin – Zachód, w związku z czym nie wiadomo, jak długo będzie przysługiwać ochrona praw autorskich do dzieł Korczaka. Ostatnie znane informacje na temat Janusza Korczaka przypadają na dzień 5 lub 6 sierpnia 1942 r., kiedy to wraz z dziećmi z warszawskiego domu dziecka został wyprowadzony przez hitlerowców, a następnie wywieziony pociągiem do obozu zagłady w Treblince. Dalsze losy Janusza Korczaka, w tym data jego śmierci, nie są znane.
30 listopada 1954 r. Sąd Powiatowy w Lublinie postanowieniem ustalił datę śmierci Janusza Korczaka na 9 maja 1946 r. Była to w tym czasie powszechna praktyka, gdyż sądy dla osób, dla których nie dało się określić daty śmierci, ustalały ją na rok po zakończeniu II wojny światowej. Ponadto, sąd w 1954 r. stwierdził, iż brak jest spadkobierców Janusza Korczaka, w związku z czym spadkobiercą praw autorskich do dzieł autora zostało państwo polskie.
Data śmierci ma kluczowe znaczenie dla ochrony praw autorskich Korczaka. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, okres ochronny praw autorskich wynosi 70 lat od śmierci autora.
W 2010 r. państwo nieodpłatnie przekazało prawa do dzieł autora Instytutowi Książki, dzięki czemu Instytut może czerpać zyski z opłat licencyjnych na dzieła Korczaka do końca roku 2016, kiedy to wygaśnie ochrona majątkowych praw autorskich.
Fundacja Nowoczesna Polska prowadzi internetowy serwis „Wolne lektury”, na którym zamieszcza dzieła, dla których minął okres ochronny. W związku z tym, Fundacja złożyła do Sądu Rejonowego Lublin – Zachód wniosek o stwierdzenie daty śmierci Janusza Korczaka na 6 sierpnia 1942 r. W przypadku pozytywnego rozpatrzenia wniosku, biblioteka internetowa „Wolne lektury” z dniem 1 stycznia 2013 r. będzie mogła udostępnić utwory Korczaka do swobodnego wykorzystania. W swoim wniosku Fundacja Nowoczesna Polska opiera się na ogólnej wiedzy dotyczącej obozów zagłady w owym czasie. Stwierdza, iż na osobach przewożonych do obozów dokonywana była natychmiastowa egzekucja, w związku z czym data śmierci Korczaka, ustalona na rok 1946, jest wysoce nieprawdopodobna.
Stowarzyszenie Autorów ZAiKS, jedna z organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, podpisało niedawno umowę licencyjną z serwisem Wrzuta.pl. Zdaniem stron umowy, ma ona umożliwić odpowiednie wynagradzanie autorów dzieł objętych ochroną przez ZAiKS, które znajdują się w serwisie. Jest to pierwsza tego typu umowa licencyjna, którego stroną jest polski serwis internetowy.
Wrzuta.pl jest serwisem internetowym, dzięki któremu można dzielić się swoją twórczością. Na stronie serwisu możliwe jest zamieszczanie filmów, plików muzycznych lub zdjęć wykonanych przez użytkowników serwisu.
Zgodnie z zawartą umową, każdy twórca, który umieści swoje utwory w serwisie Wrzuta.pl, po czym wyrazi zgodę na umieszczanie przy nich reklam, otrzyma wynagrodzenie, którego wysokość zależeć będzie od liczby odtworzeń danego utworu. Dzięki takiemu rozwiązaniu zarabiać będzie i sam twórca, i właściciel serwisu. Rolą ZAiKS będzie pośredniczenie między twórcami utworów chronionych przez stowarzyszenie a serwisem Wrzuta.pl. ZaiKS zajmie się między innymi przekazywaniem autorom wynagrodzenie z reklam. Na podstawie umowy właściciel Wrzuty zobowiązał się z kolei objąć dodatkową ochroną autorską dzieła chronionych przez ZAiKS.
Wrzuta.pl jest pierwszym polskim serwisem internetowym, z którym została podpisana umowa licencyjna z ZAiKS. Stowarzyszenie to ma za to na swoim koncie podpisanie podobnej umowy z popularnym serwisem YpuTube. Do tej pory Wrzuta.pl działała jako serwis niekomercyjny, więc zgodnie z ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną nie była zobowiązana do podpisania umowy licencyjnej. Zdaniem stron umowy zawarte porozumienie umożliwi utrzymanie równowagi ochrony prawnoautorskiej związanej z kontrowersyjną kwestią umieszczania utworów w sieci.
1 października 2012 r. w Japonii weszły w życie nowe przepisy dotyczące prawa autorskiego. Od tej pory ściąganie nielegalnych plików przez Japończyków może ich bardzo drogo kosztować.
W myśl nowych ustaleń prawnych za nielegalne ściąganie plików objętych prawami autorskimi grozi kara w wysokości nawet dwóch lat więzienia bądź grzywna, której maksymalna wysokość wynosi dwa miliony jenów (około 81,5 tysiąca złotych). Za udostępnianie w sieci pirackich plików grozi nawet 10 lat więzienia bądź grzywna w wysokości do 10 milionów jenów, a więc ponad 400 tysięcy złotych.
Głównym prowodyrem wprowadzenia najnowszej wersji prawa autorskiego w Japonii była organizacja Stowarzyszenie Japońskich Wydawców Muzyki (The Recording Industry of Japan). Z przeprowadzonych przez tę organizację w 2010 r. badań wynikło, że mieszkańcy kraju kwitnącej wiśni ściągają nielegalnie ok. 4,36 miliarda plików muzycznych oraz wideo w skali roku, co stanowi ilość 10 razy większą, niż pliki legalnie kupowane (około 440 milionów w skali roku).
Wprowadzenie nowego japońskiego prawa zostało oprotestowane przez środowiska opowiadające się za ruchem Anonymous, powszechnie rozpoznawalnym po sprawie ACTA. Niedługo po uchwaleniu nowego prawa rządowe strony internetowe zostały poddane łańcuchowi cyberataków ze strony hakerów. Protesty odbywały się również na ulicach stolicy Japonii. Wszelkie formy protestu niezadowolonych Japończyków okazały się jednak nieskuteczne i kontrowersyjne przepisy prawne weszły obecnie w życie.
Problemów z pirackim wykorzystywaniem programów komputerowych nie dostarczają producentom oprogramowania wyłącznie pojedynczy, drobni użytkownicy. Agencja Bloomberg podaje, iż najbardziej znany wytwórca oprogramowania komputerowego, Microsoft, wysłał niedawno prośbę do chińskiego rządu, aby tamtejsze instytucje rządowe przestały używać nielegalnego oprogramowania i rozpoczęły wykorzystywanie oryginalnych programów.
Adresatami prośby o nieużywanie pirackich wersji oprogramowania Microsoft są cztery należące do chińskiego rządu przedsiębiorstwa. Co więcej, nie są to wcale jakieś niewielkie agencje, ale wielkie przedsiębiorstwa. Mowa konkretnie o China Railway Construction, China Post, TravelSky oraz China National Petroleum Corp., której dochody w 2011 r. wynosiły ponad 240 miliardów dolarów. Jak wynika z działań podjętych przez Microsoft, stopień wykorzystywania pirackich wersji oprogramowania Microsoft wyniósł w tych przedsiębiorstwach od 40 do 100%.
Szacowane straty Microsoftu wynikające z tak dużej skali piractwa w chińskich rządowych przedsiębiorstwach są ogromne, szczególnie biorąc pod uwagę liczbę osób zatrudnionych w tych podmiotach, a więc liczbę używanych programów. Microsoft nie ma jednak środków, aby przymusić chiński rząd do zakupu legalnych wersji oprogramowania.
Co więcej, Chińczycy twierdzą, że skala wykorzystywania nielegalnych programów Microsoft została przez ten ostatni stanowczo zawyżona, a winę na korzystanie z pirackich wersji zrzucają na najniższe rangą w agencjach podmioty, które ciężko zidentyfikować. Microsoft będzie miał więc nielichy problem z wyegzekwowaniem w Chinach swoich praw.
Dowód na oryginalność programu komputerowego
Napisał Adam BijakW przypadku toczenia się procesu dotyczącego legalności oprogramowania oskarżony, jak w każdym procesie karnym, musi udowodnić swoją niewinność. W przeciwieństwie do oskarżonego, prokurator nie musi przedkładać dowodów na to, gdzie zakupiono czy skąd została ściągnięta nielegalna kopia oprogramowania.
Posiadanie kopii programu komputerowego z nielegalnego źródła stanowi już wystarczający dowód przestępstwa z art. 278 paragraf 2 kodeksu karnego, gdzie samo posiadanie uzyskanego bez zgody osoby uprawnionej postawione jest na równi z kradzieżą takiego oprogramowania.
W celu wykazania swojej niewinności, oskarżony musi przedstawić świadczące o nie dowody, a więc dowody legalności kopii przedmiotowego oprogramowania. Takim dowodem może być przykładowo oryginalny nośnik, na którym zapisane jest to oprogramowanie (płyta DVD lub CD), oryginalne opakowanie, dowód zakupu (faktura VAT, paragon, rachunek), certyfikat autentyczności lub klucz sprzętowy.
W praktyce orzeczniczej utwierdziło się stanowisko, że bezspornym dowodem na legalność oprogramowania jest posiadanie dwóch dowodów z przedstawionych powyżej lub podobnych. Nie jest to jednak warunek obowiązkowy, ponieważ dowody rozważane są przez sąd każdorazowo indywidualnie dla danej sprawy.
Dla użytkowników programów internetowych na płatnej licencji oznacza to niewygodę w postaci konieczności przechowywania opakowania, rachunku czy oryginalnego nośnika. W takim przypadku lepiej się jednak zabezpieczyć, kosztem przechowywania faktury czy opakowania. W przypadku zakupu oprogramowania on-line czy w postaci pliku, dowodem na jego oryginalność będzie potwierdzenie dokonania opłaty lub korespondencja e-mail.
W archiwach i bibliotekach w całej Europie spoczywa ogromna ilość dzieł literackich, które nie mogą być publicznie udostępnione ze względu na niemożność ustalenia ich autorstwa. Takie dzieła zwane są dziełami osieroconymi. Ze względu na to, że nie można zidentyfikować ich autorów, a potem do tych autorów dotrzeć, aby udzielili oni zgody na korzystanie z napisanych przez nich książek, prawo autorskie uniemożliwia publiczne wykorzystanie takich dzieł.
13 września 2012 r. Parlament Europejski przeprowadził pierwsze czytanie projektu dyrektywy w sprawie dzieł osieroconych. Dyrektywa została pozytywnie przegłosowana zdecydowaną większością głosów. Politycy europejscy chcą tym sposobem ułatwić dostęp do dzieł literackich, o których nie wiadomo, kto jest ich autorem i komu przysługują prawa autorskie do nich.
Wydaje się, że pomysł, który przewiduje dyrektywa, jest dobry, gdyż jego założeniem jest udostępnienie wartościowych treści literackich, do których dostęp blokują głównie kwestie formalne. Należałoby jednak zapewnić za pomocą dyrektywy ochronę dzieł anonimowych, które są umyślnie wypuszczane na rynek przez ich autorów bez podania jakichkolwiek danych umożliwiających ich identyfikację.
Projekt dyrektywy przewiduje też skrócenie czasu trwania autorskich praw majątkowych oraz możliwość zrzeczenia się praw autorskich i przeniesienia dzieła do domeny publicznej, czyli udostępnienie jej do powszechnego kopiowania i rozpowszechniania.
W związku ze skalą naruszeń praw autorskich do książek, ze względu na ich powszechne kopiowanie, wydawcy co chwila rzucają nowe propozycje, jak można zaradzić powstałej sytuacji. Podejmują też działania prawne, jak choćby wniesienie powództwa przeciwko serwisowi umożliwiającemu gromadzenie plików między innymi w formacie pdf, chomikuj.pl. Pozew został złożony latem bieżącego roku przez Polską Izbę Książki.
Niedawno przez Polskiej Izby Książki, Włodzimierz Albin, przedstawił najnowszy pomysł Izby. Jej członkowie doszli najwyraźniej do wniosku, że naruszenia nie wynikają zawsze ze złej woli, ale też często z niewiedzy, zaproponowali bowiem umieszczanie na początku książek swoisty katalog dotyczący podstawowych zasad prawa autorskiego. Katalog ten miałby przedstawiać możliwości sytuacji, w których można legalnie kopiować czy w inny sposób rozpowszechniać treść książki. Sama książka przekazywać by więc miała, że można ją kopiować na własny użytek, pożyczać rodzinie i znajomym, ale już nie kopiować do powszechnego użytku. Taki przekaz miałby też informować użytkownika książki, że nad jej powstaniem pracowało wiele osób, przykładowo autor, wydawca czy ilustrator, którzy zasługują na swoje wynagrodzenie, a nie na uszczuplanie ich praw poprzez bezprawne kopiowanie i rozpowszechnianie treści książki.
Według przewodniczącego Polskiej Izby Książki, zdania co do pomysłu są podzielone. Za jego zaletę można z pewnością uznać chęć informowania o przysługujących prawach, zamiast straszenia konsumenta hipotetycznymi konsekwencjami prawnymi naruszeń.
Zgodnie z danymi przedstawionymi przez stowarzyszenie twórców dzieł naukowych i technicznych Kopipol, w ciągu jednego roku w Polsce kseruje się około 5 milionów stron, z czego zdecydowaną większość stanowią publikacje naukowe. Również bardzo wiele najnowszych egzemplarzy beletrystyki jest dostępna w internecie niemal tuż po premierze. Według raportu "Polski rynek książki", straty ze względu na nielegalne kopiowanie książek szacowane są szacowane na co najmniej 9 milionów złotych rocznie.
Wydawać by się mogło, że naruszeń praw do oprogramowania komputerowego można dokonywać tylko poprzez niedozwolone ściąganie tego oprogramowania z sieci. Takie myślenie może jednak doprowadzić do nieświadomego naruszenia cudzych praw do programu komputerowego.
Piractwo komputerowe nie polega wyłącznie na korzystaniu z oprogramowania bez uiszczenia często wysokiej opłaty za program. Może się nim okazać także działanie wynikające z korzystania z próbnych czy nawet darmowych programów.
Przykładem na to może być naruszenie warunków bezpłatnej licencji darmowego oprogramowania. Takie zdarzenie jest o tyle prawdopodobne, że mało kto zazwyczaj zapoznaje się szczegółowo z wielostronicowymi licencjami, a zdecydowana większość klika "Akceptuję" bez większego zastanowienia. Sprzeczne z wolą jego twórcy korzystanie z darmowego oprogramowania również może stanowić naruszenie prawa.
Innym przykładem jest korzystanie z programów testowych po wyznaczonym czasie darmowego używania. Naruszeniem praw dotyczących oprogramowania komputerowego jest też wykorzystywanie oprogramowania, które jest darmowe w przypadku domowego używania, do innych celów, przykładowo w prowadzeniu działalności gospodarczej. Za takie działania również można ponosić odpowiedzialność z naruszenia praw autorskich. Nie można więc, przykładowo, stworzyć przy użyciu bezpłatnej aplikacji logotypu stanowiącego później znak towarowy przedsiębiorstwa, używany w dotyczących go materiałach reklamowych.
Opłaty za odtwarzanie utworów muzycznych, pobierane przez organizacje zbiorowego zarządzania powodowały do tej pory spory głównie pomiędzy tymi organizacjami a przedsiębiorcami. Teraz jednak skonfliktowane są ze sobą same te organizacje strzegące interesów artystów.
27 sierpnia 2012 r. z powództwa agencji Rights Agency Limited (RAL), reprezentującej zagranicznych artystów, takich jak Sting, Eric Clapton czy Elton John, odbyła się pierwsza rozprawa przed Sądem Okręgowym w Warszawie przeciwko SAWP Stowarzyszeniu Artystów Wykonawców Utworów Muzycznych i Słowno-Muzycznych. Spór pomiędzy obiema agencjami rozpoczął się w 2007 r. Na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych SAWP pobiera od producentów i importerów czystych nośników oraz urządzeń umożliwiających legalne kopiowanie utworów na własny użytek opłaty. RAL wystąpiła o wypłatę części tych środków, przypadających na artystów w niej zrzeszonych. Początkowo SAWP obiecało wypłatę pieniędzy, jeżeli artyści z RAL staną się również członkami Stowarzyszenia. Spełnienie tego żądania okazało się jednak niewykonalne, gdyż artyści ci są już członkami innej polskiej organizacji zbiorowego zarządzania, Związku Artystów Wykonawców STOART. Roszczenie o wypłatę finalnie spotkało się więc z odmową polskiej organizacji.
Po negatywnym zakończeniu negocjacji RAL wszczęła postępowanie o zapłatę 100 tysięcy złotych wraz z odsetkami od marca 2011 r. Sierpniowa rozprawa w tym postępowaniu została odroczona ze względu na potrzebę powołania nowych świadków. Pełnomocnik powoda zakłada też możliwość rozszerzenia powództwa i wystąpienia do SAWP o zapłatę wyższej kwoty.
Na polskim gruncie RAL wywalczyła już zapłatę odszkodowania w sprawie przeciwko innej organizacji zbiorowego zarządzania, wspomnianemu już STOART. Ta sprawa zakończyła się ugodą, w myśl której STOART musi wypłacić zagranicznej organizacji ponad milion złotych.
Roszczenie RAL można jednak podawać w wątpliwość. SAWP jest bowiem organizacją właściwą tylko dla artystów, którzy są członkami tego stowarzyszenia i którym należne są pobierane przez SAWP opłaty. Natomiast artyści i wykonawcy, których reprezentantem jest RAL, w Polsce należą do STOART, wydaje się więc, że to wyłącznie od tej organizacji RAL powinien pobierać część opłat. Te wątpliwości zostaną jednak rozstrzygnięte przez sąd.
Temat organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi co chwila wywołuje gorące dyskusje. Po pierwsze, nie do końca jasne są mechanizmy działania takich stowarzyszeń. Problemem jest między innymi brak kontroli nad organizacjami zbiorowego zarządzania. Zgodnie ze statystykami prowadzonymi przez Komisję Europejską, mniej niż połowa tantiem trafia do twórców w ciągu roku od ich zebrania, a 10% nie otrzymują oni w ciągu 3 lat.
Organizacje takie jak STOART czy SAWP mają też na przysłowiowym pieńku z przedsiębiorcami, w szczególności prowadzącymi niewielkie lokale usługowe, takie jak salony kosmetyczne czy fryzjerskie albo nieduże restauracje. Za odtwarzanie w tych lokalach (tak zwane publiczne odtwarzanie) utworów, których autorami są wykonawcy zrzeszeni w takich stowarzyszeniach, pobierają one opłaty, często wysokie, od przedsiębiorców. Wpływa to na niechęć tych ostatnich na wykorzystywanie popularnych utworów w ramach podkładu muzycznego i korzystanie z tak zwanych licencji otwartych czy też z usług nieznanych kompozytorów przekazujących im prawa autorskie do stworzonych specjalnie na ich potrzeby ścieżek dźwiękowych.
Sąd federalny w Massachusetts utrzymał w mocy wyrok, który nakłada obowiązek zapłaty 675 tysięcy dolarów na studenta Joela Tenenbauma na rzecz wytwórni Sony BMG (obecnie Sony Music). Mężczyzna ma zapłacić to wysokie odszkodowanie za pobranie i udostępnienie w internecie 31 piosenek.
Sprawa rozpoczęła się w 2009 r. i wzbudziła spore zainteresowanie wśród internautów (gotowych nawet zebrać pieniądze by wesprzeć studenta), naukowców i mediów. Wygrana Tenenbauma oznaczałaby bowiem legalizację korzystania z P2P (modelu komunikacji w sieci komputerowej służącej m.in. do dzielenia plików w internecie) i wymiany plików chronionych prawami autorskimi na terenie Stanów Zjednoczonych przez osoby indywidualne nie działające w celach komercjalnych.
Wykładowca prawa z Harvardu Charles Nesson broniący Joela Tenenbauma starał się potwierdzić tezę dotyczącą działania w tzw. dozwolonym użytku. Sąd orzekł jednak, że mężczyzna przekroczył działanie w ramach dozwolonego użytku oraz pomimo licznych ostrzeżeń pobierał i udostępniał pliki czyniąc szkody powodom, więc musi zapłacić wytwórni odszkodowanie.
Pierwotny wyrok został uchylony, później odszkodowanie zostało zmniejszone, ale ostatecznie powrócono do początkowej wysokości kary. Jeśli sąd apelacyjny zgodzi się z wyrokiem sądu federalnego, Tenenbaum zapowiada odwołanie się do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych.
Więcej...
W sezonie letnim, kiedy popularne są otwarte ogródki, a restauracje i bary przeżywają oblężenie, ich właściciele powinni zastanowić się, jaką muzykę mogą w nich odtwarzać dla umilenia czasu gościom. Jeżeli będą bowiem korzystać z utworów puszczanych w radiu, mogą ponieść niespodziewane konsekwencje finansowe. Jeśli właściciel lokalu gastronomicznego, ale też każdego innego przedsiębiorstwa usługowego, gdzie przychodzą klienci, takiego jak salon kosmetyczny czy fryzjerski, nie uiści opłaty odpowiedniej instytucji zarządzającej prawami autorskimi, może wiązać się to dla niego z przykrymi doświadczeniami. Takie działanie może zostać uznane przez tego typu organizację za uzyskiwanie korzyści majątkowych z tytułu odtwarzania muzyki.
Zgodnie z przepisami prawa autorskiego, twórcom publicznie odtwarzanych utworów muzycznych przysługuje wynagrodzenie w postaci tantiem. Sytuacja, w której przedsiębiorca, do którego należy lokal usługowy, musiałby zawierać umowę z każdym z twórców danej piosenki osobno, byłaby jednak kuriozalna i zupełnie niepraktyczna. W celu uniknięcia takiej sytuacji powstały organizacje zbiorowego zarządzania. W kontaktach z przedsiębiorcami to one są stroną umów o wykorzystywanie utworów muzycznych w działalności usługowej.
Problemem może być jednak fakt, że nie ma centralnej organizacji, która zajmuje się tego typu kwestiami, a kilka tego typu podmiotów. Aby mieć pewność, że nie naruszy się praw autorskich, należałoby zawrzeć umowę z każdą z nich, co znacznie zwiększa koszty.
Mowa tu o organizacjach takich jak Związek Producentów Audio-Video ZPAV, Związek Autorów i Producentów Audiowizualnych ZAPA, Stowarzyszenie Artystów Wykonawców Utworów Muzycznych i Słowno-Muzycznych SAWP, Związek Artystów Wykonawców STOART i – najbardziej znana - Stowarzyszenie Autorów ZAiKS.
Wzory umów proponowane przez powyższe organizacje mogą być nierzadko uznane za niejasne, a także nie zawsze do końca wiadomo, których konkretnie artystów reprezentuje dana organizacja. W związku z tym, przed podpisaniem proponowanej umowy licencyjnej najlepiej jest skonsultować się ze specjalistą z tej dziedziny, który pomoże nam uniknąć niedomówień i bezpodstawnych wydatków.
Każda z powyższych organizacji może oddelegować swoich przedstawicieli do kontrolowania poszczególnych lokali usługowych. W przypadku odtwarzania muzyki w takim lokalu, osoby te mogą zażądać okazania umowy na wykorzystywanie utworów. W przypadku nieposiadania takiej umowy organizacje te mogą żądać zapłaty zaległego wynagrodzenia, w przypadku ugodowego załatwienia sprawy, bądź nawet trzykrotności należnej kwoty, jeżeli sprawa znajdzie finał w sądzie.
Po udanym wyjeździe wakacyjnym wiele osób umieszcza w serwisach społecznościowych, takich jak Facebook, zdjęcia uwieczniające miło spędzony czas. Często znajdują się na nich także osoby postronne czy znajomi fotografującego.
Przed publikacją ogólnie dostępnych zdjęć należy się najpierw zastanowić, czy nie naruszamy tym sposobem praw innych osób.
Przede wszystkim, publikując zdjęcie przedstawiające inne osoby, niż osoba publikująca zdjęcie, można naruszyć dobra osobiste takich osób. Zazwyczaj, wgrywając dane zdjęcie na portal społecznościowy, mało kto pyta o zgodę na taką publikację osoby obecne na zdjęciu. Poprzez publikację fotografii, na którą osoby przedstawione na zdjęciu, które nie są wyłącznie elementem mało widocznego tła czy tłumu, można naruszyć prawo do wizerunku, które przysługuje każdemu. Co więcej, publikując bez zgody tej osoby zdjęcie, które przedstawia ją w sytuacji, która może wpłynąć na jej niekorzystny wizerunek (na przykład spożywającej alkohol), można naruszyć jej dobra osobiste. W każdym takim przypadku dana osoba może przed sądem domagać się zaprzestania naruszeń swoich praw oraz zadośćuczynienia.
Dodatkowo, należy też zwrócić uwagę na prawa autorskie do zdjęć. W kwestii publikacji fotografii na portalach społecznościowych należy przyjrzeć się dwóm aspektom. Pierwszy ma związek z publikacją cudzych zdjęć i przedstawiania ich jako własnych. W taki sposób naruszane sa prawa autorskie rzeczywistego fotografa. Również za takie działania grozić może odpowiedzialność przed sądem. Drugą kwestią pozostaje możliwość automatycznego przekazania praw autorskich do opublikowanych zdjęć właścicielom portalu społecznościowego. Często niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale takie praktyki stosuje na przykład najbardziej popularny portal społecznościowy, Facebook. Publikując na Facebooku swoje zdjęcia, wyrażamy zgodę na przejście praw autorskich do nich na Facebook Inc.
Udostępniając publicznie swoje zdjęcia również my możemy paść ofiarą naruszenia przez inny podmiot praw autorskich do nich. Taka sytuacja miała na przykład miejsce w przypadku młodej Amerykanki, prowadzącej blog youthoughtwewouldntnotice.com. Jej nieznacznie zmodyfikowane zdjęcie opublikowane na blogu posłużyło jako nadruk na koszulkach produkowanych przez polską spółkę LPP, właściciela marki Reserved. Spółka przeprosiła blogerkę i zaproponowała jej zadośćuczynienie.
Piractwo internetowe, czyli umieszczanie w sieci i ściąganie nielegalnie skopiowanych plików z muzyką, filmami czy książkami, stało się w ostatnich latach istną plagą, na którą najbardziej narzekają twórcy i wydawnictwa. Wydaje się, że z internetowymi piratami nie da się skutecznie walczyć, ale niektóre nadal niezrażone serwisy czy przedsiębiorstwa ciągle próbują.
Przykładem jest kooperacja wyszukiwarki Google i serwisu YouTube. Ta pierwsza dostarcza właścicielom praw autorskich do umieszczanych w YouTube filmów lub innych utworów mechanizmy, których zadaniem jest porównywanie dostępnych treści i usuwanie tych, które naruszają prawa autorskie.
Istnieje jednak druga strona problemu, w postaci braku dostępności niektórych treści w legalny sposób. Gdyby były one dostępne oficjalną drogą, być może część osób korzystających z nich obecnie nielegalnie zdecydowałaby się na ich zakup. Za przykład można tu podać serial "Gra o tron" nadawany przez stację HBO. Drugi sezon serialu dostępny był wyłącznie poprzez telewizję kablową stacji (pierwszy HBO udostępniała za opłatą w Internecie). Internauci sami wystosowali do HBO petycję w postaci strony internetowej "Take my money HBO!" o stworzenie platformy internetowej, na której za opłatą można by było oglądać o dowolnej porze seriale emitowane przez stację. Ta jednak odrzuciła pomysł.
Być może więc piractwo internetowe nie wynika tylko z nieuczciwości użytkowników Internetu, ale też z niedostosowania dystrybutorów i stacji telewizyjnych do potrzeb rozwiniętego i coraz bardziej przyzwyczajonych do treści dostępnych "na żądanie" odbiorców.
Prywatne blogi czy strony internetowe to kopalnia oryginalnych pomysłów o często wartościowej treści. Problem w tym, że zawartość stron internetowych jest wykorzystywana bez wiedzy i - co najważniejsze - zgody ich autorów.
Przykładem może być spór blogera Michała Gąsiora z Erykiem Mistewiczem. Eryk Mistewicz, specjalizujący się w marketingu politycznym, opublikował artykuł Michała Gąsiora z jego bloga o tematyce reklamowej bez jego zgody w swoim kwartalniku.
Publicysta uważa, że tekst był listem do redakcji w odpowiedzi na jego artykuł, a zatem miał prawo go opublikować. Z kolei Gąsior utrzymuje, że wysyłał artykuł do innego magazynu („Forbes”), gdzie doszło do publikacji w sekcji "polemika do tekstu Eryka Mistewicza". Co więcej bloger nigdy nie udostępniał go Mistewiczowi i aktualnie rozważa dochodzenie swoich praw przed sądem.
Podobny problem z przywłaszczeniem praw autorskich spotkał właścicieli sklepu internetowego Smakprostoty.pl. Opisy produktów sprzedawanych na stronie sklepu można było znaleźć na stronach serwisów wnętrzarskich czy po prostu innych sprzedawców.
Mimo, że własność intelektualna powinna być chroniona również w Internecie, tylko nieliczni zareagowali na wezwania do zaprzestania naruszeń. W związku z tym właściciele sklepu Smakprostoty.pl postanowili zgłosić sprawę na policję i do prokuratury. Początek był obiecujący. Podstawy okazały się wystarczające do wszczęcia śledztwa i na przesłuchania wezwano administratorów kilkunastu serwisów naruszających prawa właścicieli Smakprostoty.pl.
Niestety do procesu nie doszło z powodu opinii biegłego, który stwierdził, że opisy na stronie Smakprostoty.pl były zbiorami wyrazów będących w powszechnym użyciu. W konsekwencji prokuratura umorzyła śledztwo.
Jednak właścicielom strony Smakprostoty.pl udało się odnieść mały sukces. Zawartość strony nie jest już kopiowana przez konkurencję czy inne osoby. Jak widać, brak ochrony treści internetowych w prawie autorskim często zmusza właścicieli do żmudnej i nie do końca zwycięskiej walki z naruszeniami.